niedziela, 1 grudnia 2013

Sposób na chandrę:)

 Środa.
Śnieg stopiony. Słońce świeci a Łobuzy szeleszczą.  Szurają nogami... no, może bardziej grabiami:) Do worków nagarniają. Liście, oczywiście. Słoneczko świeci, witamina D stadami się wchłania. Prawie jak wiosna... żeby nie te szarobure liście. Co to już miesiąc temu trzeba było zgarnąć ale jakiś cudem poczekały. A w domu Mama na odkurzaczu lata. Takim ciężkim na wodę, znalezionym latem na wyprzedaży za 5$, w stanie prawie nie używanym. Oh, ten odkurzacz to ratuje Krainę jak może uważny czytelnik się domyśli, wyłożoną amerykańską wykładziną zwaną przez Tubylców : carpet-em. No i lata ta Mama i lata, a maszyna warczy i burczy, a przed domem i za domem liście, szeleszczą i szeleszczą i w workach znikają, ach, znikają.
Ciemno już dawno a przy kuchennym stole (który bywa też stołem salonowym jadalnym, komputerowym oraz pracownią plastyczną a nawet szwalnią:) Jakieś zmęczone osobniki jeszcze w memory grają i scrabble. (Nareszcie!!! grają ze mną w scrabble!!!!)
 Czwartek. 
Kolejny dzień wolny. Ten Dzień. Wszyscy wokoło wdzięczni. Każdy inaczej, za co innego ale i w naszej gazetce pojawiły się nowe Słowa Tygodnia : Dziękczynienie, Święto, Rodzinne... Koło południa przyjeżdżają z Denver Goście. Dwóch. W sumie jak co roku, ale tego roku do końca nie było pewne, że przyjadą. Seminarzyści. Polak i Chorwat z Bośni. Bardzo oczekiwani goście. Szarlotka upieczona, choć kombinowanym sposobem:) Bigos wyciągnięty z zamrażalki już, już prawie dochodzi. Chleb codzienny, świeżutki. Smalec, mniam, mniam. Do tego dodatek przez M. przygotowany, cytrynowo-słodki;) I polskie dania jak znalazł. I cola się znalazła cudem prawie:). Ale to na później. Najpierw idziemy na INDYKA. Jak co roku znowu. Do przyjaciół. Całkiem amerykańskich. W domowej, atmosferze posmakować TEGO Święta. Spacerkiem 20 min. Jesteśmy. A potem wracamy. Siedzimy, gadamy, gramy. Tak spokojnie, cicho (!)... Chwile jak do albumu ze zdjęciami. Na pamiątkę. Oddech taki...
 Piątek.
Ciągle wolne. Szkoła zamknięta:) Wczorajsza atmosfera już trochę prysła. Proza codzienna przygniata. A co będzie na obiad? Szperam po lodówce. Jakieś polskie smaki chodzą mi po głowie. Knedle? eh, mniam, mniam... Ale, ziemniaków brak. Nie mówiąc o śliwkach, które można by ewentualnie czymś zastąpić... O, są jagody (właściwie borówki amerykańskie ) mrożone, jeszcze się ostały cudem jakimś przez żarłocznymi Łobuzami. No, to może pierogi? Taak! Do dzieła!
Ciasto "zagnietliśmy" silnymi  rękami M. z tego przepisu (polecam). Pomagali wszyscy lepić, wrzucać, zjadać:) to i szybko poszło. Choć pierogów ok. 75 było jeśli nie więcej. Tak to już jest w tej Krainie to, co smaczne znika w zatrważającej ilości, a nawet i mniej smaczne też jak zlecą się wygłodzone stada:)
 I tak nam się polsko-domowo zrobiło. I takie języki czarne. I palce lepkie:) A Mania chyba jednak pierogi bardziej lubi nawet od steków, amerykanka nasza mała:) ojców potrawy z lubością wciąga, he he. Zjadła tyle co dorośli. Ciągle zastanawiamy się gdzie ona to chowa. Oglądamy Ją ze wszystkich stron, przyglądamy się uważnie czy gdzieś pod stół nie rzuca i nic. Tajemnica. Chyba gdzieś w "chmurze" na zapas chowa. Jakiś przesył danych czy co:):)

2 komentarze:

  1. Chyba zmobilizujesz mnie, żebym wreszcie nauczyła się robić pierogi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chłopaki też lubią pierogi :) Ale są skazani na ruskie i z mięsem, bo ja owocowych nie przełknę - dla mnie obiad musi być na ostro, nie na słodko. Deser to co innego ;)
    Fajnie że odsapnęliście, też by nam się przydało...

    OdpowiedzUsuń

Czekam na Twój komentarz:):)